Na poczatku był… kot, czyli dlaczego jesteśmy zakotani

Na poczatku był… kot, czyli dlaczego jesteśmy zakotani
4 grudnia 2011 Marki Marki

MAGDA
W moim rodzinnym domu zawsze były koty, a konkretnie koteczki, pełniące funkcje służbowe. Pierwsza była Magda, bura wielka kotka mieszkająca u moich dziadków, gdzie spędziłam pierwsze lata życia. Jeden z pierwszych epizodów, które utkwiły mi w pamięci, to obraz Magdy nawiewającej z łazienki, do której zakradła się by upolować węgorza. Dziadek, zapalony wędkarz, wrócił znad Warty z wiaderkiem dorodnych węgorzy, które nieopatrznie zaparkował w wannie. Jak Magdzie udało się złapać i pozagryzać łup dziadka, pozostało jej tajemnicą, w każdym razie dziadek ogłosił wszem i wobec co zrobi Magdzie, jak ją złapie, i nie była to obietnica pieszczot, więc kotka wyemigrowała do sąsiadów na trzy dni, aż dziadek ochłonął.
A skoro mowa o kotkach dziadka, żyły bardzo długo i osiagały nadspodziewanie duże rozmiary jak na panienki. Wyglądały prawdę mówiąc jak potężne kocury i to kastraty, a na dodatek nie miewały kociąt. Kiedy dorosłam sprawa zaintrygowała mnie na tyle, że zapytałam o to dziadka, podejrzewając, że jego pupilki są jakimiś mutantami. Ku memu zaskoczeniu dowiedziałam się, że dziadek stosuje kocią antykoncepcję, o co go raczej nie podejrzewałam. Czytałam, że rui zapobiega podawanie ludzkich tabletek w ilości ½ tabletki raz w tygodniu, ale jak na to wpadł dziadek? Kiedy zaczęłam drążyć temat i dopytywać się o dawkowanie, dziadek wydawał się z kolei zaskoczony moim matolstwem. Co ja, czytać ulotek nie umiem? Tak dawkuje, jak jest w ulotce… Cóż, okazało się, że metody dziadka niekoniecznie pokrywają się z zaleceniami weterynarzy. Dziadek otóż poszedł na całość i od zaprzyjaźnionej farmaceutki brał dwa opakowania tabletek miesiecznie, a następnie dawkował zgodnie z instrukcją obsługi – codziennie po jednej tableteczce dla każdej z dwóch kocic. Na zdrowy rozum koty nie powinny przeżyć takiej dawki hormonów, ale zdrowy rozum – jak się okazało – niewiele ma z prawdziwym życiem wspólnego, i kotki dziadka żyły długo, zdrowo i szczęśliwie.

FINKA
Zadaniem bojowym kotów mego dzieciństwa było tępienie myszy, z czego kicie wywiązywały się wzorcowo. Mieszkałam na wsi, więc pracy kotki miały sporo, ale założenie było takie, że kot poluje dla zabawy, musi więc być najedzony. Ulubioną rozrywką mojej mamy było testowanie naszej Finki, która węchem rozróżniała cenę zakupionej wędliny. Pamiętam do dziś, że kwotą graniczną było 6 złotych, poniżej której Finka odwracała się od miseczki z widocznym grymasem obrzydzenia na pysiu. Wędlinka powyżej 6 złotych była natomiast spożywana chętnie i z apetytem. Koty mojego dzieciństwa i młodości były zadbane, przytulaste bezgranicznie i bardzo mądre. Pomimo, że były to czasy, gdy o kociej antykoncepcji nikt nie słyszał, a sterylizacji nikt by się nawet nie podjął, nie mieliśmy problemów z kociętami. Kocice rozmnażały się wzorcowo i systematycznie, a na kocięta czekała kolejka chętnych. Było wiadomo, że koty z naszego domu są piękne i łowne, a dzieci dziedziczą urodę i instynkt łowiecki. Ze zdumieniem słyszę dziś, że kociak musi spędzić w hodowli minimum 12 tygodni, aby mógł bezpiecznie powędrować do nowej rodziny. W moim domu obowiązywał test firanki – jeżeli kociak jadł samodzielnie, i był w stanie wspiąć się na firankę (co całe pokolenia kociąt robiły z lubością), oznaczało, że może już iść do nowego domu. Kocięta opuszczały nas więc w wieku około 7. tygodni, pełne zaufania, radosne, brykające i bezstresowe. Co więcej, jeśli z jakiś powodów termin odbioru kociaka przesuwał się, kocica-matka od mniej-więcej 10. tygodnia życia malca dawała mu niedwuznacznie znać, że czas się wynosić. Kotek dostawał łapą po pysiu ilekroć zbliżał się do mamy i był systematycznie ofukiwany.
Finka to w naszym domu kot-legenda. Była zbyt mądra, aby to mogło byc prawdzwe…
Kiedy urodził sie mój brat, Finka dostała szlaban na wchodzenie do dziecinnego pokoju. Pokutowały wówczas mity o tym, że koty mogą być niebezpieczne dla niemowląt. Położy sie na buzi i zadusi, łapą krtań uszkodzi i tym podobne bzdety. Rodzice, jako lekarze, byli dość niepodatni na ludowe pseudo-mądrości, ale że strzeżonego Pan Bóg strzeże, a i kwestie higieny się liczą, Finka otrzymała chwilowy nakaz eksmisji z okolic noworodka.
Im dłużej trwała iz0lacja, tym bardziej Finka była ciekawa, co my tam przed nią ukrywamy. Becik wydawał przecież dziwne piski, niekiedy intrygująco śmierdział i w sposób niekontrolowany podrygiwał. W miarę upływu czasu i wzrostu braciszka nasza czujność słabła i pewnego dnia zastaliśmy Finkę w wózeczku, zwinietą w kłębuszek i szczęśliwą. Z ulgą odpuściliśmy, a Finka małego człowieczka adoptowała. Nie spuszczała go z oka, przemieszczała się z wózka do łóżeczka, asystowała przy przewijaniu i kąpielach, choć wody nie lubiła. Z tym, że uznała mojego Braciszka za wypasionego, niedorozwinietego i zaniedbanego kociaka.
W Fince zaczęło z wolna kiełkować podejrzenie, że my, ludzie, jesteśmy wyjątkowo nieudolni wychowawczo. Z jej biologicznego zegara wynikało jasno, że dzieciak powinien się już usamodzielniać i pojąć nie mogła, dlaczego nie uczymy go żadnych pożytecznych umiejętności. Wreszcie zdesperowana naszą biernością postanowiła wziąć edukację ludzika we własne łapy.
I się zaczęło.
Koci program edukacyjny zakładał, że najpierw należy małego nauczyć jeść coś konkretnego, potem oczywiście polować. W efekcie najpierw zaczęła znosić memu bratu zdechłe, a następnie niedobite myszy, ku rozpaczy ludzkiego stada, które usiłowało kocie zapędy studzić. Finka szybko się zorientowała, że jej działania – nie wiedzieć czemu – są torpedowane przez przygłupawych ludzi i przeszła do konspiry. Ludzie na horyzoncie – kota nie ma. Ludzie wyszli – kot ze świeżutkim posiłkiem z przyczajki wskakiwał do łóżeczka, wózeczka, czy jakiegokolwiek miejsca, w którym przebywał mój niedożywiony braciszek. Osoby, które miały kiedykolwiek do czynienia z niemowlęciem wiedzą, że dzieci chętnie łapią w rączki różne przedmioty, a następnie z lubością pakują je sobie do buzi. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale mój brat wyrósł na dorodnego faceta, a ile w tym zasługi Finki i jej tajnego dożywiania nikt w rodzinie woli nie wiedzieć…

PUSZEK
Puszek był nieporozumieniem.
Miał być kocicą, okazał się kocurem. Miał łapać myszy, ale się ich bał. Zapamiętałam go jak postać z kreskówki – spanikowane kocisko siedzące na kuchennym stole, podczas gdy po pdłodze grasują przy jego miskach myszy. Cóż, rodzice zachwyceni nie byli… I faktem przesiadywania na stole i lekceważącym stosunkiem do obowiązków służbowych.
Trudno się dziwić, że przy takim podejściu Puszka do zagadnienia, jesienią nastąpił zmasowany atak myszy na nasz dom. Ich tupet nie znał granic, a zdolności akrobatyczne typu wędrówka po ścianie wyprowadzały domowników z równowagi.
Wreszcie zniesmaczeni rodzice kupili pułapki na myszy, które umieszczali w różnych dziwnych miejscach, tak aby Puszek nie miał do nich dostepu – bo sobie jeszcze kot krzywdę zrobi. Była nawet koncepcja z użyciem trutki na myszy, ale wszyscy się bali, że choć Puszek brzydzi się myszami, mógłby jednak zainteresować się toksycznymi zwłokami i zatruć się. Pułapki zatrzaskiwały się z charakterystycznym trzaskiem w najmniej spodziewanych momentach, najczęsciej zresztą krzywdy myszom nie czyniąc. Bywały wręcz mądrale, specjalizujące się w wyjadaniu serka z pułapek bez jakichkolwiek konsekwencji. O ile oczywiście nie potraktujemy jako konsekwencję faktu, że na takim wikcie tyły bez opamiętania.
Mysią inwazję pokonała dopiero moja Babcia, i to bronią mocno niekonwencjonalną, zdecydowała się mianowicie na humanitarne użycie butelek na mleko. Były to albowiem dziwne czasy, gdy mleko sprzedawano w litrowych, szklanych butelkach w idealnym rozmiarze do polowania. Do pustej butli należało włożyć serek lub inną pyszność a następnie położyć butlę płasko pod ścianą, gdzie zazwyczaj przebiegają mysie szlaki komunikacyjne. Cały dowcip polegał na tym, że do butelki mysz właziła bez problemu, ale wyjście uniemożliwiało odpowiednie wyprofilowanie szyjki butelki. Więzień czekał więc do rana, pożywiając się w ramach rekompensaty przygotowanym „na wabia” posiłkiem, a rano mój brat wywoził go daleko w pola. A Puszek mógł bez stresu wylegiwać się na dowolnie wybranym boku.
Puszek zasłynął też jako niezły cwaniak.
Trzeba zacząć od tego, że Puszek był synem kocura o silnych genach i osobowości. Obie te cechy udokumentował potomstwem, gdyż pewnego pięknego roku zaroiło się na wsi od kociąt białych z szarym ogonem, jednym szarym uchem i szarą plamą na boku. Puszkowy tatuś musiał być więc niezłym macho, skoro jego urokowi uległo kilka kocich dam (w tym mama Puszka), i musiał silnie przekazywać swoje umaszczenie, skoro dzieci masowo je dziedziczyły. (Pomijam miłosiernie fakt, że zamiłowanie do czystości było Puszkowi raczej obce, toteż zazwyczaj występował w kolorze brudnej ściery).
Wróćmy jednak do cwaniactwa Puszka. Czystym zbiegiem okoliczności dowiedziałam się, że Puszek zna pory udoju w okolicznych gospodarstwach i ma zwyczaj podszywać się pod koty rolników, w celu wysępienia michy świeżego mleka. Co ciekawe, w moim domu nikt mu mleka nie skąpił, ale wariant „prosto od krowy” był z przyczyn technicznych (brak krów) nieosiągalny.
Sprawa wydała się przypadkiem, gdy moja koleżanka zaobserwowała nagłe zmaterializowanie się DWÓCH identycznych kotów nad jedną miską, przy czym była posiadaczką jednego. Sądziłyśmy początkowo, że to zbieg okoliczności, ale krótkie śledztwo wykazało, że Puszek chadza tylko do tych sąsiadów, którzy mają koty podobne do niego. Co więcej, z reguły NIE podchodzi do miski, gdy drugi kot z niej się pożywia. Podchodzi albo wcześniej, albo później, tak jakby wiedział, że dwa koty na raz będą podejrzane. Obskakiwał w ten sposób trzy gospodarstwa i dopóki go nie wydałam, prowadząc dochodzenie, nikt się nie zorientował. Potem, kiedy sąsiedzi poobserwowali podchody kociska, dostawał mleko oficjalnie, jako Kombinator Roku.
Mała dygresja.
Często współcześnie mówi się, że dorosły kot mleka nie trawi i że jest ono wręcz szkodliwe. Być może, być może… Ale czy ktoś poinformował o tym koty?
Z pewnością wiele kotów istotnie powinno unikać mleka, ale bez przesady z uogólnianiem. Na wsi często jedyny pewny posiłek kota to micha mleka przy udoju, zgodnie z wieloletnią tradycją. Gdyby wszystkim kotom rzeczywiście szkodziło mleko, dachowce wyginęłyby lata świetlne temu. Moje kociska bardzo lubią mleko i domagają się go głośnym miauczeniem, a zawartość kuwetki świadczy, że trawią je znakomicie.
Kiedy trafia do mnie nowy kot (nie urodzony u mnie), najpierw staram się, aby się zaaklimatyzował i dopiero, gdy sam domaga się pieszczotek dostaje troszkę mleka. A potem staranna kontrola kuwety, żebym w razie czego mogła szybko przerwać eksperyment. Jeśli kotu mleczko smakuje, a nic nie świadczy o tym, aby miał po nim problemy trawienne, pozwalamy mu na codzienne degustacje, ku jego wyraźnemu zadowoleniu.

ALFA
Dziś doprawdy trudno to sobie wyobrazić, ale dawno, dawno temu, za górami, za lasami mieszkał sobie Mój Mąż (który, choć doprawdy trudno to sobie wyobrazić, nie był jeszcze moim mężem), i nie miał w domu ŻADNEGO zwierzatka (w ogóle niewyobrażalne).
W sumie udało mi się całkowicie go zresocjalizować i dozwierzaczyć w nadspodziewanie szybkim tempie, jako że Mój Mąż jest jednostką inteligentną i podatną na pozytywne wpływy (moje, zresztą).
Na marginesie dodam, że udało mi sie także nawrócić na dobrą drogę nawet Moich Kochanych Teściów, choć trwało to trochę dłużej. Aktualnie w ich domu mieszka westik (czyli West Highland White Terrier) o imieniu Kaniuś, w wariancie ful-wypas, czyli z kurteczką na spacery i z opcją spania w łóżku, ale to inna historia.
Wróćmy jednak do Alfy.
Wiosną (roku Pańskiego nie podam którego, bo samą mnie przeraża, że to tak dawno, a przecież ja mam wciąż nieustające dwadzieścia parę lat), tuż przed ukończeniem studiów, przyjechaliśmy z Mężem do moich rodziców, tradycyjnie wysępić zapasy żywnościowe (jak to studenci). Trafiliśmy fatalnie, bo właśnie Kicia moich rodziców po raz kolejny została matką i tym razem zapadła decyzja o eutanazji nowrodków. Decyzja trudna, acz uzasadniona, bo szanse znalezienia kociakom domów były wówczas małe. Dobre domki były już zamieszkane przez nasze kocięta z poprzednich miotów i zapas nowych potencjalnych rodzin się wyczerpał. I wówczas wpadłam na Genialny Pomysł, że przecież po studiach (czyli lada moment) kot będzie nam absolutnie niezbędny do życia, istnieje więc Uzasadniony Powód, aby przynajmniej jedno kocię się odchowało. A że trudno było wybrać, które miałoby to być, wyrok został anulowany i wszystki kotki zostały. Trzem znalazłam domy wśród studentek, które jak ja potrzebowały ich koniecznie na nową drogę życia, czwarte trafiło do nas. Była to Alfa: nomen-omen Pierwszy Zwierzak Mojego Męża.
Alfa wraz z MM remontowała nasz służbowy domek i robiła wszystko, co kot powinien zrobić, aby całkowicie zawładnąć sercem człowieka. I remont, i aneksja naszych serc powiodły się znakomicie. To pierwszy kot, który czeka na MM po drugiej stronie tęczy.

KAŚKA
Kolejka podmiejska relacji Warszawa – Pruszków, lato, upalne popołudnie. Jechałam do cioci, a naprzeciwko mnie siedziała miła Pani z pięknym, długowłosym kotem. Kot miał na sobie czerwone szeleczki i sprawiał wrażenie lekko onieśmielonego podróżą, ale wyglądał zachwycająco. Gapiłam się na cudo całą drogę, wahałam się, czy wypada zapytać o rasę, a może – wow! – Pani będzie mieć kiedyś kocięta po swym puchatym skarbie? Pociąg jechał, ja byłam coraz bardziej onieśmielona, bo ktoś z pasażerów Panią zagadnął, ale Pani nie sprawiała wrażenia rozmownej.
Kiedy jednak okazało się, że wysiadamy na tej samej stacji, pokonałam wewnętrzne opory i z desperacją zapytałam o rasę kici. Coś w moim wyglądzie musiało Panią zastanowić, bo nagle, zamiast zbyć mnie krótką informacją zapytała: A ma pani warunki na kota? Zdębiałam. Oczywiście że mam… Na to Pani: To dziewczynka i jeśli ma pani warunki na kota, mogę ją pani dać. Ma na imię Kaśka i potrzebuje domu z ogrodem.
Poczułam sie jak facet, oglądający czerwone ferrari, któremu ktos wręcza kluczyki i dowód rejestracyjny ze słowami – bierz, chłopie, może ci sie przyda. Szok, szok, szok.
Okazało się że Pani znalazła rok wcześniej dwa porzucone kociaki w śmietniku. Prawdopodobnie przywieźli je „Ruscy” na handel, a że się nie sprzedały, wyrzucili je obok targowiska. Pani kocieta odchowała – a były to dwie kotki syberyjskie – ale okazało się, że Maryśka chętnie korzysta z kuwety, natomiast Kaśka brudzi po kątach.
Faktycznie, dom z ogrodem był rozwiązaniem problemu. I był to mój dom! Mój dom!! Mój dom!!!
Tak więc Pani ucałowała kicię i na peronie w Pruszkowie podała mi Absolutną Kocią Piekność w czerwonych szelkach, po czym wymieniłyśmy sie adresami i rozeszłysmy w dwie strony. Ja z kaśką w ramionach.
Przenocowałam u cioci, następnego dnia kupiłam piękny, wiklinowy, zamykany koszyczek i ruszyłysmy z Kaśką do domu. Na peron nieomal wyfrunęłam, żeby jak najprędzej podzielić się swoim szczęściem z małżonkiem. (O telefonach komórkowych wówczas jeszcze nikt nie słyszał).
Mąż z ciekawością zajrzał do koszyczka, ale zamiast spodziewanego zachwytu zobaczyłam na jego twarzy wyraz lekkiej paniki. Co jest? Zdenerwowałam się, ale mężuś całą drogę do domu filozoficznie milczał. To znaczy nie tyle milczał, ile starannie omijał temat kota.
Wreszcie dojechalismy do domu. Wparowałam z koszyczkiem do kuchni, mąż delikatnie wyjął mi mój skarb z rąk i bez słowa zaprowadził do pokoju. A tam, rozkosznie rozciągnięta na posłanku, pomrukiwała dumna Alfa z gromadką czarno-białych kocich niemowlat. Kocica przewróciła się na plecki, aby wygodniej mi było liczyć do pięciu i wyraźnie czekała na moje okrzyki zachwytu. Rzecz jasna, zachwyciłam się. Pomyślałam, że mąż niepotrzbnie sie stresuje, bo kociaki przecież odchowamy i znajdziemy im domy, a przecież już dawno planowalismy, że chcemy mieć dwa koty. No to będzie Alfa i Kaśka, w czym problem?
Ale kiedy próbowałam zarazić męża moim entuzjazmem, ten ponownie bez słowa zaprowadził mnie do drugiego pokoju. Wspominałaś mamie, że chcemy drugiego kota? Wspominałam – przyznałam ostrożnie – i co z tego? I to – odpowiedział filozoficznie mąż, wskazując na dorodnego kociaka wyciągnietego na parapecie. Prezent od rodziców, kochanie – dodał z lekką nutką sarkazmu.
W zaistniałych okolicznościach Kaśka została zakwaterowana w naszej sypialni. Ku memu zaskoczeniu bez problemu skorzystała z kuwety, co ucieszyło mnie przede wszystkim dlatego, że wiedziałam, że przez najbliższy tydzień – dwa, Kasia nie może wychodzić na dwór. Musi najpierw dobrze się zaaklimatyzować, bo przecież jest kotem miastowym i nie zna tutejszej okolicy ani wiejskich realiów. Za kilkanaście dni zacznę wyprowadzać ją w szeleczkach do ogrodu, a za jakiś miesiąc zacznie wychodzić sama – planowałam.
Wieczorem z Kaśką przyszła popieścić się nasza córka Ewa. Obie panny baraszkowały długo, Kaśka okazała się miziastą, przytulastą mruczanką, wszyscy byliśmy nią zachwyceni. Sielanka.
I wtedy Ewa otworzyła drzwi sypialni, a Kaśka z niebywałym wdziekiem prześliznęła się dziecku pod nogami i teleprtowała się przez otwarte drzwi do ogrodu. Kaśka w długą – my za nią. Kici, kici, kici – a gdzie tam! Puszysty ogon zawachlował na ogrodzeniu, myk przez szosę i tyle. Minęła dom na przeciwko i prysnęła w okoliczne pola – w ułamkach sekund znikła jak sen złoty. Długo jeszcze krążylismy z latarkami, nawołując ze słabnącą nadzieją moją kudłatą pupilkę. Nic.
Całą noc przeszlochałam histerycznie, wtulona w ramię małżonka. I nie dlatego, że cud zniknął, tylko dlatego, że umierałam z wyrzutów sumienia. Żyła sobie kicia spokojnie, nagle pojawiłam się ja, porwałam w porywie zauroczenia i skazałam na śmierć. Nie miałam wątpliwości, że kot z miasta nie przetrwa na wsi, wśród grasujących psów, jeżdżących aut i innych niebezpieczeństw. Do nas nie wróci, bo nas nie zna, a do Pruszkowa ma 200 kilometrów! Jeśli, kierując się instynktem opisywanym w książkach, zechce wrócić do tamtego domu, nie ma najmniejszych szans. Buuu. Jestem nieodpowiedzialna i beznadziejna, zawiodłam zaufanie kasinej Pani, zamordowałam Kasię, do niczego się nie nadaję…
Spędziłam długą letnią noc planując rozwieszanie ogłoszeń wszędzie i zaangażowanie do poszukiwań wszystkich. Nad ranem miałam nawet wizję ogłoszeń z ambony w niedzielę, najlepiej po sumie dla parafian, chwilę później zaplanowałam włączyć w akcję poszukiwawczą przedstawicieli tutejszego posterunku policji.
Moją rozpacz usiłował załagodzić mąż, obiecując mi najpiękniejszego rasowego kociaka, jakiego tylko zapragnę. Ale ja chciałam tyko moją Kasiunię…
O siódmej rano na parapecie naszej sypialni zameldowała się Kaśka. Cała, zdrowa, zadowolona, w wyrazem satysfakcji na pysiu. No to jestem – miauknęła wchodząc przez okno i pakując się nam do łóżka. Gdy zasypiała miałam wrażenie, że pomrukuje: w sumie całkiem fajna okolica…
I żyła z nami długo i szczęśliwie, acz nie bez problemów. Pointa?
Na Boże Narodzenie wysłałam kasiowej Pani dziękczynny list, z informacjami, że obie jesteśmy szczęśliwe. Nadmieniłam też, w formie ciekawostki, że Kaśka pięknie korzysta z kuwety. W odpowiedzi dostałam książkę o kotach i kartkę z życzeniami, oraz informacją, że czystość Kaśki nie jest bynajmniej zaskoczeniem dla Pani. Okazało sie bowiem, że kotki-bliźniaczki pomyliły się Pani i do mnie trafiła Maryśka – czyścioszka. Kaśka – brudasek została natomiast w Pruszkowie.
Ale dla nas Kasia na zawsze pozostała Kasią.

A potem postanowiliśmy kupić kotka rasowego, i tak się zaczęła historii naszej hodowli FUTRZACZEK.

Hodowla kotów brytyjskich